Donośny
tupot szpilek przedzierał się przez zalaną ulicę. Neony
pobliskich knajp odbijały się od mokrego asfaltu. Wśród tysięcy
kropel deszczu, do domu zmierzała sfrustrowana Rebeka. Przemoczone
włosy i rozmazany makijaż nie działał pozytywnie na jej
samopoczucie. Była wściekła. Niby i tak myślała o odejściu z
„Divy”, ale jeszcze nie teraz. Wielka dziennikarka, pomyślała
ironicznie kobieta. Zanim trafiła do tego podrzędnego pisemka o
gwiazdach, przez długi czas nie mogła znaleźć pracy,
tą zresztą i tak dostała po znajomości. A teraz co? Została z
niezapłaconym rachunkiem za mieszkanie, pustą lodówką i ogromnym
uczuciem beznadziejności w wielkim, życiowym szambie. Jednak
wiedziała, na co się pisze, wiedziała, że bycie dziennikarką
najprawdopodobniej nigdy nie będzie opłacalne. W takim razie czemu
to wybrała? Z pasji? Z rodzinnej tradycji? Nie, z braku lepszych
perspektyw. Wybierając studia, nie wiedziała ani kim chce być, ani co
robić. Chciała tylko utrzeć nosa swojemu ojcu, który nigdy w nią
nie wierzył, a przy okazji podkradła się pod marzenia swojej
przyjaciółki i wraz z nią poszła na dziennikarstwo. Teraz już
wie, że to było błędem.
Będąc
już w okolicy swojego domu, kobieta zaczęła składać parasol.
Coraz mniej kropli spadało na ziemię, a zza chmur zaczął wyglądać
pełny księżyc. Rebeka spojrzała na niego, myśląc, czy
kiedykolwiek było od niego jeszcze dalej, gdy niespodziewanie
uderzyła w słup. To prawda, była bardzo niezdarna. Kiedy upadała, wypuściła z dłoni parasol, który momentalnie przeturlał się na
drugą stronę ulicy, by już za sekundę zmienić się pod kołami
samochodu w miazgę. Kobieta miała więcej szczęścia, upadła
twarzą na betonowy chodnik. Konfrontacja nosa z podłożem
spowodowała potężny krwotok. Ulica była całkowicie pusta, nawet
auto, które zniszczyło jej parasol, odjechało w siną dal. Rebeka
nie wytrzymując już więcej, oparła się o słup plecami i zaczęła
płakać. Tylko tyle mogła zrobić. Nie miała już dokąd wrócić ani u kogo się schronić. Mogła jedynie płakać. I nawet te łzy
znikały pod wpływem narastającej fali deszczu, mieszając się w
rynsztoku wraz z krwią. Nie miała wtedy już nic do stracenia,
postanowiła zakończyć to wszystko. Widząc nadjeżdżające reflektory, sturlała się na mokry asfalt, jak to wcześniej zrobiła
jej parasolka i zamknęła oczy. Chciała, aby auto roztrzaskało ją
na tysiące kawałków, żeby nawet rodzina nie potrafiła jej
rozpoznać na sekcji zwłok. Tak by było lepiej, pomyślała chwilę
przed wypadkiem.
To
trwało sekundę może sekundę, a może tysiące lat. Najpierw
usłyszała pisk hamującego auta, by chwilę później stać się
zabawką praw fizyki. Leciała ponad wielką kałużą, nie myśląc
już o niczym. Chciała być po tej legendarnej, drugiej
stronie. Kiedy upadała, powoli traciła świadomość, odbijając
się od mokrego asfaltu, nie czuła już nawet bólu. Ostatnie co zapamiętała to głos –
męski i zadziwiająco spokojny:
— Żyje — powiedział. Po
chwili zwrócił się do niej. —
Już wszystko w porządku Rebeko.
I
nastała ciemność.